sobota, 4 lipca 2009

MŁYN I KRZYŻ LECHA MAJEWSKIEGO




Z MIESIĘCZNIKA śLĄSK nr3/2009 : "Z Lechem Majewskim tak naprawdę zetknęłam się dopiero podczas realizacji mojego pierwszego dokumentu o nim. Oczywiście widziałam wcześniej jego filmy, czytałam książki, które napisał, gdzieś tam kiedyś rozmawialiśmy, ale nie była to zażyłość długa i serdeczna. Tak się akurat złożyło, że będąc w Nowym Jorku dowiedziałam się o przygotowywanej w MoMie retrospektywie reżysera z Katowic – Lecha Majewskiego. MoMa, czyli nowojorskie The Museum of Modern Art (Muzeum Sztuki Nowoczesnej) jest jednym z największych i najbardziej prestiżowych muzeów na świecie. Warto dodać, że wcześniej spośród Polaków swoje retrospektywy mieli tam tylko Tadeusz Kantor i Magdalena Abakanowicz. Trzeci Polak w MoMie i pierwszy Ślązak – wielka rzecz! Uzgodniliśmy szczegóły, napisałam scenariusz i polecieliśmy z ekipą telewizyjną.

Kiedy Lech Majewski pojawia się na planie filmowym, czas zaczyna płynąć w innym tempie, gęstnieje, tworzy się nowa rzeczywistość – świat jego wizji i jego filmu. Od tej pory nie istnieje nic poza tym. Jest władcą absolutnym, cesarzem tego mikroświata.
W hali zdjęciowej trwają przygotowania do nakręcenia prostej sceny, Majewski ustawia aktorów, tłumaczy, jak to sfilmować i nagle jego wzrok pada na wózkarza:
– Kto to jest? Znowu jakiś nowy człowiek? Gdzie jest Paweł?
... wyjechał... musiał... miał coś ważnego do załatwienia – słychać
niepewną odpowiedź.
Ważniejszego od robienia filmu?! (długa pauza i nagła, głucha cisza
pośród setki obecnych). Ludzie, czy ja śnię?

Nie była to łatwa produkcja. Pomijam sprawy techniczno-organizacyjne, takie jak: awaria samolotu, przymusowe lądowanie, zagubione bagaże, strata rezerwacji hotelowych, co na obcym kontynencie i przy bardzo krótkim okresie zdjęć ma przecież duże znaczenie. Problem był innego rodzaju – nagle zdałam sobie sprawę, że nie wiem, czy zdołam przeniknąć do świata Lecha Majewskiego, czy uda mi się nawiązać z nim owo porozumienie, bez którego nie można zrobić prawdziwego filmu. Bo albo „zaiskrzy” i wtedy powstanie coś oryginalnego, albo nie – i wtedy będzie to powierzchowna, chłodna opowieść. Początek pracy nie wróżył dla mnie, niestety, niczego dobrego. Wydawało mi się, że rozmawiamy jak przez szybę. A ja nie chciałam przecież robić zwykłej (pod względem dziennikarskim) relacji z wydarzenia w muzeum, ale poszukać odpowiedzi na pytania: skąd się biorą jego wizje? Czego szuka? Dokąd on tak ciągle podróżuje? Czego chce od świata i ludzi? Bo Majewski mieszka w Katowicach i Wenecji, Rio de Janeiro, Los Angeles, Paryżu i na Wyspach Brytyjskich. Jest zapraszany ze swoimi filmami do Japonii, Stanów Zjednoczonych i Australii. Zatem Nowy Jork – symboliczna stolica świata, „Himalaje cywilizacji” (jak sam powiedział), stał się wręcz idealnym miejscem do kręcenia takiego filmu. Zatytułowałam go zresztą „Lecha Majewskiego podróże w głąb siebie”.
Nie wiem, kiedy ta bariera została przełamana i kiedy poczułam się w jego świecie bezpiecznie. Faktem jest, że od pewnego momentu zaczęliśmy pracować inaczej i nakręcony materiał zaczął mi się układać w jakąś całość.
... Fenomen Lecha Majewskiego polega na bogactwie jego wizji – Krzysztof Zacharow, nowojorski grafik.
... Porusza tematy ogólnoludzkie używając do tego języka bez słów – Ryszard Horowitz, światowej sławy fotografik.
... Jego filmy są poetycko-surrealistyczne. Posługuje się ujęciami pełnymi metafor. To zmusza do myślenia i stymułuje wyobraźnię. Ja po obejrzeniu jego ostatniego filmu [„KrewPoety” – przyp. D.D.] miałem sny o nowych obrazach – Rafał Olbiński, sławny malarz i plakacista, od lat mieszkający w USA.
I wreszcie Laurence Kardish, kurator Wydziału Filmu i Mediów w MoMie, organizator retrospektywy: W jego pracach absurd styka się z metafizyką, sacrum z profanum. A wszystko ukształtowane zostało przez głęboką filmową wrażliwość.
To opinie o sztuce Majewskiego usłyszane wówczas przeze mnie w Nowym Jorku. Wrażenia, złapane „na gorąco”, tuż po projekcji filmów.
Podczas retrospektywy, a otwierała ją światowa premiera poematu w 33 obrazach zatytułowanego „KrewPoety”, można było zobaczyć zrealizowane w USA: „Ewangelia według Harry’ego” i „Basquiat” (Majewski był pomysłodawcą, współtwórcą scenariusza i współproducentem”), filmy polskie: „Angelus”, „Wojaczek”, „Pokój saren” i „Rycerz” (debiut filmowy z 1980 roku) oraz „Ogród rozkoszy ziemskich” – będący koprodukcją angielsko-włoską. Filmom towarzyszyły wideoarty m.in. „Jezioro łabędzie”, „Doris”, „Mydło” i najnowszy „Las” z cyklu „DiVinities”.

Miałam wrażenie, że również dla Majewskiego powrót do Nowego Jorku z retrospektywą swoich filmów był sprawą ważną, niemal symboliczną. On – chłopak z katowickiej Koszutki, wychowany w głębokim komunizmie, nieodgadły dla polskiej krytyki filmowej, artysta znający dobrze smak emigracji i walki o siebie...
– Urodziłem się w Stalinogrodzie na ulicy Armii Czerwonej. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Ameryki, czarnoskóry urzędnik zobaczył moje świadectwo urodzenia, popatrzył i powiedział: „You are not Polish. You are Ruski” – dodaje ze śmiechem. Skąd mógł wiedzieć, że za sprawą Morcinka Katowice przemianowano na Stałinogród. I to po śmierci Stalina! To chyba szczyt idiotyzmu. I dalej: Bardzo silnie działają na mnie miejsca, przestrzeń jest niezwykle ważna. Nowy Jork jest mi bliski, bo w Nowym Jorku poczułem się jak małe dziecko. Od razu, jak się tu znalazłem w 1981 roku, pobiegłem do Central Parku. Światło, żółty kolor i ogrom domów sprawił, że poczułem się jakbym był w Katowicach, w domu na Koszulce. Nowy Jork nałożył mi się na obrazy z dzieciństwa, kiedy człowiek jest taki mały, a wszystko wokół takie duże. Lubię tę przestrzeń, chociaż czasami przy-
gniata.
American dream? – zastanawia się – nie wiem co to jest. Może sława, pieniądze? Mnie to nigdy nie interesowało. Gdyby tak było, zostałbym w Hollywood, a nie zostałem. Nie kontynuowałem kina komercyjnego. Wróciłem do swoich źródeł, które są i poezją i malarstwem. Bez tego duszę się, nie potrafię żyć.
I oto spotykamy się dwa lata później po raz drugi. On robi swój następny film „Młyn i krzyż” na podstawie obrazu Petera Bruegela, a ja zafascynowana tematem i odwagą Majewskiego (bo trzeba mieć niezwykłą odwagę, by porwać się na taką rzecz!) postanawiam wrócić do bohatera. Chcę z bliska przyjrzeć się dziełu Bruegela, ożywić jego postacie, przypomnieć uniwersalne przesłanie mistrza – mówi. Czerpanie inspiracji z symbolicznego, metafizycznego malarstwa jest zresztą charakterystyczne dla twórczości reżysera. „Angelus” opowiada przecież o grupie malarzy-prymitywistów przejętych filozofią różokrzyżowców, „Ogród rozkoszy ziemskich” (i wcześniej napisana powieść „Metafizyka”) to hołd złożony Hieronymusowi Boschowi, a w „Pokoju Saren” we wnętrzach domu rodzinnego wiszą nadrealne obrazy Giorgio de Chirico. Ostatnia książka „Hipnotyzer” to w pewnym stopniu powrót do Leonarda da Vinci...
Peter Bruegel przenosi ostatnią drogę Jezusa z Jerozolimy do Flandrii w czasy sobie współczesne (do 1564 roku), kiedy to ojczyzna malarza ciemiężona była przez Hiszpanów. Wątek cierpienia Chrystusa łączy z martyrologią swoich rodaków prześladowanych jako heretycy (celował w tym zwłaszcza Filip II zwany „hiszpańskim”, który przy pomocy inkwizycji oraz sił zbrojnych tępił każdą opozycję wobec siebie i Kościoła katolickiego). Majewski odnalazł klimat tamtej XVI-wiecznej Flandrii m.in. na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, w Tarnowie, Dębnie, Pieskowej Skale i w Wieliczce.
Olsztyn koło Częstochowy. Kolejny dzień ciężkiej pracy. Od świtu setki statystów, kaskaderzy, konie, psy i sprowadzone ze Słowacji tresowane kruki, ekipa oraz pracownicy techniczni. Wszyscy w pełnej gotowości. Trwają przygotowania do nakręcenia procesji – u Bruegela widzimy ją w samym centrum obrazu, choć przytłoczona jest przez setki postaci na bliższych planach (to, między innymi, chce nam powiedzieć wielki malarz i filozof: najważniejsze wydarzenia dzieją się w chaosie codzienności, niezauważane przez współczesnych. Podobna myśl tkwi także w jego słynnym „Upadku Ikara” – musimy dobrze wytężyć wzrok, żeby w morskich odmętach dostrzec jedynie nogę bohatera). Majewski sprawdza ustawienia kamer, światło, objaśnia statystom jak rzecz cała powinna wyglądać. Ciągle to jednak nie to, próby rozmijają się z jego wizją, denerwują. Aż wreszcie pada najsłynniejszy filmowy dialog świata: kamera-poszła-akcja i procesja rusza. Wrażenie jest piorunujące! Świat Bruegela ożył! Naprawdę! Widać to w twarzach grających ludzi, w ich ruchach, w zaangażowaniu.
– Stop! – krzyczy Majewski – i niech wszystko będzie wam wybaczone!– dodaje wyraźnie wzruszony.
Scenariusz „Młyna i krzyża” Lech Majewski napisał wspólnie z Michaelem Gibsonem, amerykańskim historykiem sztuki, wybitnym znawcą twórczości Petera Bruegela i całego malarstwa flamandzkiego. Gibson odkrył poetycki język tego obrazu, dokonał jego dogłębnej analizy, a swoje obserwacje zawarł w książce, która stała się punktem wyjścia dla filmu. Kilka lat wcześniej zresztą – co jest niezwykle ważne – Gibson zobaczył w Paryżu „Angelusa” Majewskiego i zachwycony dziełem odnalazł reżysera.
– Powiedział mi, że mam duszę bruegelowską, zaprosił do współpracy i tak się zaczęło. W trakcie pisania scenariusza zacząłem wyobrażać sobie kolejne postaci. W pewnym momencie ktoś zapytał mnie jak ma wyglądać ten, czy inny bohater. Więc pomyślałem: jak Rutger Hauer, jak Michael York, jak Charlotte Rampling. A potem zastanowiłem się i stwierdziłem – dlaczego ja mam myśleć „jak Rutger Hauer”? Ja po prostu zapytam Rutgera Hauera, Michaela Yorka, Charlotte... No i oni od razu, z entuzjazmem, zgodzili się – nie było szukania drugich, czy trzecich obsad. W tym wypadku nawet sam byłem zdziwiony, jak szybko to poszło! Ale, oni są artystami, uprzejmymi ludźmi, natomiast rozmowy z ich hollywoodzkimi agentami i menagerami... to było coś! Pytania w stylu: „co to są Katowice?, ,,a gdzie leżą?”, „czy tu są jakieś porządne hotele?”, ,,czy ich tutaj zjedzą, czy nie zjedzą”... (śmiech).
Zdjęcia w hali na Międzynarodowych Targach Katowickich. Scena uwidoczniona przez Bruegela na pierwszym planie obrazu: znieruchomiała, zastygła w bólu Święta Rodzina. Charlotte jest Marią, Michale York – Jonghelinckiem – bogatym patrycjuszem i mecenasem sztuki, zaś Rutger Hauer wcielił się w postać samego Bruegela. Całość grana jest na tzw. blue boksie – niebieskiej płaszczyźnie, z której postacie komputerowo przeniesione zostaną w realną przestrzeń obrazu.
To alchemia elektroniczna – mówi Majewski – dostarczamy najlepsze składniki i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Mamy fantastyczną kamerę o bardzo dużej rozdzielczości [amerykańska cyfrowa kamera RED o rozdzielczości 4K, z matrycą taką, jak klatka filmowa – wytłumaczył mi Krzysztof Szubartowski, asystent operatora kamery – przy. D.D.], co pozwala na duży zakres zabawy obrazem w postprodukcji. Możemy kreować różnego rodzaju malarskie efekty. Ale tym złotem wrzucanym do tygla są ci wspaniali aktorzy i statyści, których udało się znaleźć. Tacy właśnie ze świata Bruegela. W ogóle ludzie, którzy pracują ze mną tutaj są fantastyczni. Dlatego czuję się obdarowany!
– Czy na tym etapie oglądasz jeszcze obraz Bruegela? – pytam
– Tak, oglądam i o dziwo cały czas odkrywam coś nowego! Jakbym patrzył wcześniej zbyt powierzchownie! To jest studnia bez dna. Ciągle znajduję coś, co kompletnie mnie zaskakuje.
Także Michael York, już w pełnej charakteryzacji i kostiumie, podchodzi do wiszącej w studiu reprodukcji, starając się odszukać swoją postać.
– Nie może pan znaleźć? – podbiega jego asystentka – jest pan tu w prawym rogu, taki maleńki, obok Bruegela.
– Rzeczywiście! – cieszy się York.
Charlotte Rampling, Michael York, Rutger Hauer – gwiazdy światowego kina. Ona grająca u boku Woody Allena i Paula Newmana, laureatka honorowego Cezara, Hauer znany polskim widzom z kultowego dziś „Łowcy androidów” Ridleya Scotta czy „Nocnego jastrzębia” Reinhardta Heymara, York – to sławny D’Artagnan z „Trzech muszkieterów” Richarda Lestera, mający ponadto na swym koncie kilkadziesiąt ról filmowych i teatralnych.
– Rozmawiam z nimi – odpowiada Majewski na moje pytanie o metodę pracy z aktorami – to jedyna rzecz. Każdy z nich ma inną osobowość. Charlotte jest delikatna, tajemnicza, co zresztą doskonale widać na ekranie. Jej aura jest – jak to mówią – pełna „mystique”, także w życiu codziennym. Dużo jest w niej poezji. Michael i Rutger cieszą się, że uczestniczą w czymś, co nie jest czystą komercją, co nie istnieje tylko po to, żeby za wszelką cenę wyrwać od ludzi grosz. Uczestniczą w tej produkcji za bardzo symboliczne – jak na nich – wynagrodzenie tylko dlatego, że chcą ze mną pracować. Ja nie wiem dlaczego...
Charlotte Rampling zetknęła się z twórczością Majewskiego oglądając jego „Pokój saren”, który zrobił na niej ogromne wrażenie. Napisała mu wówczas e-mail, że ten film dał jej coś niezwykłego i chętnie wzięłaby udział w jakiejś jego następnej realizacji. Z kolei żona Michaela Yorka jest fotografikiem, znała nazwisko reżysera właściwie nawet bardziej od strony plastycznej i to był powód, dla którego zdecydowali się z nim pracować.
– Lech Majewski cieszy się znakomitą opinią i międzynarodową sławą jako filmowiec, pisarz, artysta – mówi Michael York – w Ameryce miał swoją retrospektywę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, co jest wielkim wyróżnieniem. Kiedy zasugerował, że chciałby zaprosić mnie do swojego filmu uznałem to za możliwość pracy z twórcą ambitnym i szanowanym.
Trwają przygotowania do kolejnego ujęcia. York w drugim końcu studia chodzi z kartką papieru i uczy się tekstu na pamięć. Skupiony, powtarza swoją kwestię wielokrotnie.
– Mój bohater, tak jest napisane w scenariuszu – tłumaczy – obserwuje to, co się dzieje i słyszymy jego wewnętrzny monolog. Teraz jednak Lech wymyślił, że powinienem spróbować wypowiedzieć tekst do kamery; zdecydował, że go sfilmuje. Natychmiast zorganizował całą sytuację w taki sposób, aby wyglądała na wiarygodną: jestem zatem w pokoju z moją żoną: małżonkowie rozmawiają ze sobą i patrzą na siebie. Jestem bardzo ciekawy, jak ta scena zagra w filmie.
Kilka minut później Majewski ustawia go w dekoracji, pokazuje w jaki sposób będzie fotografo-
wany.
– To jest długi monolog – objaśnia reżyser – dlatego musisz wprowadzić pewną różnorodność w interpretacji, powinieneś także inaczej modulować głos. Usłyszysz moment ciszy, ja przeczytam fragment, poczekaj jak skończę i dopiero odbierz.
Rutger Hauer nie znał wcześniej filmów Majewskiego, znał jednak doskonale obraz – kopia „Drogi na Kalwarię” wisiała w jego dziecinnym pokoju, co nie może specjalnie dziwić, wszak Hauer jest Holendrem.
– Kiedy Lech zadzwonił do mnie i powiedział: „Chciałbym, abyś zrobił ze mną film” wstukałem jego nazwisko w googłe, aby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Wcześniej nie widziałem żadnej z jego prac. Próbowałem obejrzeć coś w Stanach, ale – prawdę mówiąc – było już zbyt mało czasu i nie zdążyłem. Przyjechałem tu nie wiedząc, jak to wszystko będzie wyglądać. Jestem na planie od godziny i naprawdę jest świetnie!

Charakteryzator Dariusz Krysiak kończy właśnie pracę nad wizerunkiem Hauera-Bruegela. Przeczesuje włosy, dokleja
brodę.
– Wyglądasz teraz jak rybak – śmieje się Majewski, ale po chwili decyduje, że Hauer wystąpi jednak bez brody. On ma taką silną twarz, szkoda zakrywać ją zarostem, traci wtedy swoją ekspresję – dodaje.
– Tak, tak, tak... – wtrąca po polsku Hauer, słuchając dialogu między reżyserem i charakteryzatorem, wyraźnie rozbawiony nieznanym mu, szeleszczącym językiem.
– To lepiej dla mnie, bo lubię się czasem podrapać po twarzy – kończy już po angielsku.
– Nie mają specjalnych wymagań – opowiada mi Krysiak – poddają się charakteryzacji, wiedzą jak mają wyglądać. Bruegel w pewnym sensie był abnegatem: trochę niestaranny w stroju, niedogolony, niedbający o swój wygląd. Sporo chodził po powietrzu, dużo rysował w plenerach, był poddany na działanie słońca i wiatru, więc jego twarz jest nieco ogorzała. Jonghelinck grany przez Yorka jest za to zupełnie inny – to człowiek z pałacu o wyrównanej, delikatnej cerze i w wyszukanym kostiumie. Tak będę starał się ich trzymać.
Twórcą zdjęć (obok Majewskiego) jest znakomity operator Adam Sikora. Pochodzący z Mikołowa Sikora zdobył w 2001 roku Srebrną Żabę na Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Autorów Zdjęć Filmowych „Camerimage” w Łodzi – notabene za zdjęcia do „Angelusa” Majewskiego (Majewski i Sikora współpracowali ze sobą
także przy „Pokoju saren” i „Wojaczku”). Ostatnim wielkim sukcesem Sikory są „Cztery noce
z Anną” w reżyserii Jerzego Skolimowskiego. Zapytany o współpracę z hollywoodzkimi gwiazdami odpowiada:
– To bardzo pozytywne zaskoczenie. Wydawało się, że odczujemy stres, pewien rodzaj paraliżu, ale nic z tych rzeczy. Zachowują się jak zwyczajni ludzie. Są uprzejmi i niezwykle profesjonalni. Kontakt z nimi jest dużą przyjemnością.
Na plan, po krótkiej przerwie, wchodzą Charlotte Rampling i Lech Majewski.
Przyglądają się scenie, w której zagra Charlotte. Będzie to tzw. ubieranie Świętej Rodziny. Sekwencja niezwykle piękna, mistyczna wręcz. Matka Boska Bolesna otoczona przez św. Jana i płaczące niewiasty. Ciężkie, usztywnione szaty potęgują wrażenie obserwowanego dramatu.
– Kinga i Marlena nie śpieszcie się tak – mówi Majewski – płynne ruchy! Wojtek nie pochylasz się jeszcze, czekasz, aż dojdą pozostałe osoby. Stoisz bez ruchu! Za nisko się pochyliłeś. Spójrz tam, na obraz. Wyżej! Miałeś być bosy! Mówiłem ci, że jesteś bez butów!
– Poczekaj – tłumaczy Dorota Roqueplo, kostiumograf – te spodnie mają takie specjalne, długie nogawki
– No to mu je odetniemy – nie ustępuje reżyser.
A ja szybko patrzę na „Drogę na Kalwarię” Bruegela. Rzeczywiście, św. Jan jest na obrazie bosy... i jest tylko lekko pochylony.
– Prawie w ogóle nie znam swoich filmów. W jakimś sensie przyglądam się im, a one przyglądają się mnie. Każdego dnia muszę się od nich uczyć co robić, a czego zrobić mi nie wolno. Człowiek ma różne projekty, a potem widzi co innego. Inne rzeczy zaczynają mieć sens. A kiedy składa się całość razem, to znowu powstaje nowa rzeczywistość.
Ten film nie jest ani zwyczajnie fotografowany, ani nie ma tradycyjnej narracji, nie funkcjonuje także na tradycyjnych zasadach, które mój profesor Wojciech Jerzy Has określił kiedyś jako „hydraulika filmowa”, w której tu się naciśnie, a tam wyskoczy, tutaj ktoś kogoś zastrzelił, to tam ktoś się będzie mścił. Nie! Takie mechanizmy opowieści i takie kino mnie nie interesują. Ja raczej staram się kontemplować obrazy i filozofię, którą ukazuje Bruegel w swoim wydaniu wizualnym. Bo filozofię można napisać, ale można ją również przedstawić. Po chwili dodaje: Wolę przebywać ze starymi mistrzami. Oni uczą mnie wielkiej pokory. Kiedy pomyślę jak pracowali, w jakich warunkach tworzyli! Jakiż to niezwykły kunszt! Nie mieli komputerów, laserów, a to, co zrobili jest tak niewymownie piękne! Kultura dzisiejsza mało mnie obchodzi. Wolę rozmawiać z umarłymi. Mają więcej do powiedzenia niż żywi.
Termin ukończenia filmu przewidziano na późną jesień. Obecnie trwają żmudne i skomplikowane prace montażowe. To nie tylko składanie nakręconych sekwencji, ale przede wszystkim komputerowe łączenie zdjęć filmowych i obrazu Bruegela. Wielką rolę odgrywa tu (ale również od samego początku produkcji) Norbert Rudzik – fantastyczny montażysta, z którym Majewski pracował przy innych swoich filmach („Krew Poety” i „Szklane usta”).
– Ludzie często pytają mnie o inspiracje – mówi Majewski – ale niełatwo mi o tym mówić. To są obrazy, które wypływają gdzieś z głębi i zaczynają krążyć. Widzę je i zapisuję przy pomocy kamery. W mojej sztuce i podróżach idę za obrazami. Szukam łaski, czegoś, co mnie zbawi. Bez sacrum życie przestaje cokolwiek znaczyć.
– Moje filmy? – zamyśla się. – Dużo rzeczy robię instynktownie. Trudno to nazwać. Po prostu – trzeba je zobaczyć.
* * *
Wiadomo już, że „Młyn i krzyż” pokazywany będzie w nowojorskiej MoMie, Kunsthistorisches Museum w Wiedniu, gdzie znajduje się „Droga na Kalwarię” Bruegela oraz w National Gallery w Waszyngtonie. Producentem filmu jest Stowarzyszenie Angelus Silesius, a głównymi inwestorami Telewizja Polska oraz Polski Instytut Sztuki Filmowej. Mój film o Lechu Majewskim wyemitowany zostanie na antenie TVP2 w drugiej połowie roku. DAGMARA DRZAZGA---
cudowne smaki Śląska Górnego - tego mistycznego niezaleznie od czasu

Brak komentarzy: